Pampeluna, Puente la Reina, Estella.

Z Zubiri, po wysuszeniu prania i śniadaniu, ruszamy do Pampeluny. To tylko ok. 20 km i to z góry, więc idzie nam świetnie. Od czasu do czasu przystajemy na chwilę, by coś ciekawego sfotografować.
Ja, niestety, przywykłem fotografować aparatem, zapominam o telefonie i nie mogę później wysłać naprawdę ciekawych zdjęć. Oto na jakieś 5 km przed Pampeluną spotykamy kamienny krzyż na kolumnie z figurką Ukrzyżowanego, pewnie XVII w. Zatrzymaliśmy się, zrobiłem zdjęcie, coś mnie zaintrygowało, przechodzę na drugą stronę, a tam figurka w typie Matki Boskiej z Guadelupe, czyli naszej Matki Boskiej Kodeńskiej! Na krzyżu! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Jazda rowerem, mimo całej swej ślamazarności i trudów podróży w porównaniu z innymi środkami transportu, pozwala odkrywać rzeczy w innych przypadkach niezauważalne. Będę musiał koniecznie jakoś upublicznić ten krzyż po powrocie!
Wjeżdżamy do pięknej Pampeluny, kierujemy się na stare miasto. Pniemy się ostro pod górę, mając po prawej taką panoramę jak na zdjęciu. Dojeżdżamy do zabytkowego centrum, wąskimi, krętymi uliczkami docieramy do katedry. To bardzo stara i szacowana budowla, pod koniec XVIII ubrana w kostium klasycystyczny, a potem jeszcze regotycyzowana w wieku XIX , na wzór francuski. We wnętrzu zachowane jednak wspaniałe barokowe ołtarze, ich architektura ma w sobie coś z ikonostasów. W katedrze tłumy. Komunie, a po mszy uroczysta procesja Bożego Ciała ulicami starego miasta z udziałem orkiestry i rzesz świętych. Zostajemy do końca mszy, a potem obserwujemy z pewnej odległości procesję, bo rowery w wąziutkich uliczkach to jednak potężne zawalidrogi. Wszystko zaczyna grupa tancerzy, przebranych w szesnastowieczne stroje, przygrywa im skoczna muzyka. Dopiero za nimi procesjonalnie niesiony jest Najświętszy Sakrament. Wygląda to podobnie jak u nas, tyle że ludzie siedzą w okolicznych knajpach popijając wino i paląc papierosy.
Powinniśmy jednak ruszać, bardzo dużo czasu pochłonął udział we mszy i obserwacje uroczystości. Tym razem musimy jednak długo i mozolnie się wspinać. A i wiatr przypomniał sobie o nas i wieje prosto w twarz. Podjazd jest wielokilometrowy, momentami nachylenie dochodzi do 6-7 %. Nie daję rady, co jakiś czas złażę z roweru i prowadzę z dużym trudem. Franek radzi sobie lepiej, ale też chwilami musi prowadzić. Jesteśmy w końcu na górze, nad nami szumią skrzydła ogromnych wiatraków..., odpoczywamy chwilę. I nagle zagrzmiało. Nie wiadomo skąd, jak to w górach, przyszła chmura, zaraz otworzą się upusty niebieskie, będzie lać! Czym prędzej w dół na naszych wiernych rumakach. Patrzę na tablicę, informuje, że zjazd ma spadek 8%, to nie przelewki. Zjeżdżamy pędem na hamulcach mając na karku ścigający nas wielki deszcz. Chronimy się na dłuższą chwilę pod wiaduktem autostrady, po chwili dołączają do nas kolarze hiszpańscy na rowerach wyścigowych. Spotykamy ich później w alberdze w Puente la Reina. Lecz na razie razem czekamy na koniec deszczu. Na chwilę ustało, wskakujemy na rowery i pędzimy dalej w dół. Po jakichś trzech kilometrach deszcz ustaje jak nożem uciął i znowu jest piękna, słoneczna pogoda. Bo to góry. Zjeżdżamy do Puente la Reina co po hiszpańsku znaczy Most Królowej. I rzeczywiście jest tam stary, XI-wieczny most kamienny zbudowany specjalnie dla pielgrzymów. Na razie jednak lokujemy się w alberdze i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów idziemy na kolację do restauracji serwującej specjalne menu pielgrzyma: pasta, befsztyk i lody albo tarta i kieliszek wina lub wody. Razem 9,80 €. Piwo oddzielnie trzeba opłacić. Cóż, jesteśmy bardzo zmęczeni, mimo że przejechaliśmy zaledwie 35 km. Albergue przeładowana do granic możliwości. I znowu jest tu duża grupa Japończyków, jednak to inni niż ci z Zubiri. Dużo ich tutaj. Rano w drogę. Śniadanie, a potem kawa i croissant w Puente. Dojeżdżamy do mostu, to naprawdę wspaniały zabytek techniki. Za Puente omijamy autostradę i zaczyna się stromy, wielokilometrowy podjazd. Przejeżdżamy przez kilka małych miejscowości, w jednej z nich stary Kościół na planie czterolistnej koniczyny, niestety zamknięty, podziwiamy więc tylko z zewnątrz. Tutaj, w miejscowej Bodega, prowadzonej przez kooperatywę, czyli po naszemu spółdzielnię, kupujemy miejscowe doskonałe wino. Wieczorem będziemy próbować. Jedziemy dalej, do Estella. Tutaj skromny lunch w piekarni, gdzie można dostać smaczną kanapkę i kawę. Kupiliśmy tutaj też chleba. W lokalnym Decathlonie kupiliśmy to, czego nam brakowało. Ja gdzieś zostawiłem klapki, niezbędne w podróży przy kąpielach pod prysznicem. Franio też musiał uzupełnić swoje wyposażenie. Jedziemy, przed nami Irache/Iratxe, na wyniosłym wzgórzu. Jest tu kościół z XI wieku i klasztor z XVI wieku, później rozbudowany. No i bodega, czyli winiarnia. Uprawiają tu jakże szlachetny szczep Tempranillo. Ale nam, a zwłaszcza mnie jazda, a potem prowadzenie pod górę, idzie bardzo opornie. Zapada decyzja: jeżeli będzie tu nocleg w przyzwoitej cenie, zostajemy tu przez dwie noce, by choć trochę wypocząć. Jedziemy przecież już od ostatniego odpoczynku w Brukseli 29 dni, przejechaliśmy ok. 1500 km od tamtego czasu. Chyba się nam należy.
I jak na skinienie różdżką czarnoksiężnika znalazł się bardzo przyzwoity kemping po prawej stronie drogi. Akomodujemy się w nim do środy z nadzieją, że przez wtorek zabierzemy sił do dalszej jazdy. We wtorek obudziłem się późno bo ok 8,30 z mocnym postanowieniem - żadnego kręcenia pedałami. Śniadanie, potem kawa i dolce far niente, przerywane pisaniem. Z naszej małej werandy rozciąga się na południe, ponad nijakimi domkami, wspaniały widok na dzikie, postrzępione skały sąsiedniego wzgórza, zaś od północy, dalekie pasmo groźnie wyglądających, pionowych klifów. Wieczorem do kolacji wypiliśmy butelkę miejscowego wina, którego nazwę obawiam się wmówić, sądzę bowiem, że dla polskich uszu musi brzmieć bardzo wszetecznie, ale smakowało wybornie. Co będzie jutro? - zobaczymy!


Panorama starej Pampeluny od południa. Jest tutaj też i Cytadela, i Centrum Interpretacji Fortyfikacji. Niestety, była niedziela, więc pozamykane, a i czas też naglił. Ale może warto nawiązać kontakt. Kieruję to wezwanie zwłaszcza do PT, Koleżanek i Kolegów z Architectura Militaris naszego ICOMOS


Most z XI w. w Puente la Reina widziany od południa. Niezwykle, zresztą, malowniczy z każdej strony. Jest podobnych jeszcze kilka na tym szlaku, min. w Estella.


Pasmo wyniosłych klifów widoczne z kempingu od strony północnej.


Wzgórze wiszące nad naszym kempingiem z dzikimi głazami, porośnięte kędzierzawą roślinnością. Dziś, po czwartym z kolei deszczu, pojawiła się nad nim na chwilę tęcza. Czy to znaczy coś dobrego? Nie wiem, noc ma być bardzo chłodna, przewidują tylko 10 stopni C.


Miejscowe wino, którego nazwy hiszpańskiej wolę nie wymawiać; ze względu na jej nieprzyzwoite dla polskich uszu brzmienie. Ale było pyszne.


Kościół i klasztor w Irache. W obu trwa wielki remont. Mimo zakazu wpadłem tam. Chyba lepiej byłoby, gdybym nie widział tych prac budowlanych. Oba obiekty, zwłaszcza klasztor, wypatroszone. Co do kościoła nie chcę się wypowiadać, chyba są tam prowadzone prawdziwie prace konserwatorskie kamieniarki, ale pewności nie mam, bo musiałem szybko zmykać. Klasztor zaś został doszczętnie skuty z tynków; mam to na zdjęciach i źle to wygląda.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Santiago! Daliśmy radę!!!

Bose Antki

Zupa na gwoździu na odwrót