Chartres, olśnienie

Jedziemy pośród łagodnych wzgórz, na których gdzieniegdzie kończy kwitnąć rzepak, ale widziałem też, po raz pierwszy od lat, wielkie pole niebieskiego lnu. Wzgórza spływają w głęboko wcięte doliny, gdzie, nad rzekami i strumieniami, porozsiadały się przed wiekami wsie z kościołami i gęstą zabudową przyuliczną, bo szkoda każdego kawałka ziemi. 
Cały ten pejzaż wsi francuskiej, jak z obrazów impresjonistów, przetrwał do dziś niemal bez zmian. Bo rzadko można spotkać wieś, w której nowa zabudowa wchodziłaby bezczelnie, jak u nas, mając za nic tradycję. Mamy raczej do czynienia z mimikrą. A jeśli wziąć pod uwagę troskę mieszkańców o ich stare domostwa, krycie tych domostw dachówką lub strzechą, to widać ich przywiązanie do tradycji. W ten sielski pejzaż jakoś zupełnie dobrze wpisują się wielkie elewatory i wieże ciśnień, nierzadko wieńczące wzgórza. Do Chartres wjeżdżamy od wschodu, z daleka witają nas dwie wyniosłe wieże katedry, reszta kryje się za zieloną poduchą wzgórza. Wjeżdżamy do miasta, kierując się na widoczną z dala katedrę, wokół której rozłożyło się stare miasto, swą drobną skalą podkreślające jej ogrom. Rzecz charakterystyczna, dużo tu niezmiernie starej zabudowy szachulcowej. Bo po prawdzie wymyślono ją w Normandii ponoć jeszcze w X wieku, a Niemcy, jak to zwykle oni, opisali, uporządkowali, skodyfikowali, nadali nazwy, opisali technologię, i teraz to się nazywa pruski mur. No więc jesteśmy w Chartres, oglądamy z nabożeństwem katedrę i zaczynamy szukać noclegu, to stała część naszej wędrówki. Zbyt wiele jest niewiadomych, byśmy mogli z wyprzedzeniem zarezerwować miejsce w hotelu, czy w hostelu lub czymś podobnym. Resztę naszych przygód tego dnia opisałem w księdze gości p. C., którego to wpisu treść przytaczam poniżej:

"Tutaj w Chartres, Francja ukazała nam swe prawdziwe, chrześcijańskie oblicze. Jechaliśmy wśród łagodnych wzgórz, na których kwitł rzepak, zboża kłosiły się, widzieliśmy nawet pole kwitnącego lnu, czego w Polsce już praktycznie nie ma. I nagle, nad jednym ze wzgórz ukazały się dwie wyniosłe wieże. To musi być chyba już Chartres! Jechaliśmy jeszcze dobre 10 kilometrów zanim dotarliśmy. Olśniła nas, w promieniach popołudniowego, słońca delikatna, koronkowa rzeźba wieży południowej. A potem, gdyśmy już wtaszczyli rowery na katedralne wzgórze i ujrzeliśmy rzeźby zdobiące portal zachodni, stanęliśmy oniemiali przed potęgą wiary, która została zaklęta w kamieniu. Posągi świętych, personifikacje miesięcy i pór roku, królów i możnych tamtych czasów. Gdybyż choć część tej wiary tkwiła do dziś w społeczeństwie francuskim, a i polskim też…
Nie bardzo wiedzieliśmy jak szukać noclegu. I wtedy jakiś Dobry Człowiek zapytał nas, widząc polskie flagi, czy czegoś nie potrzebujemy. Gdy powiedziałem, że szukamy noclegu, zaprowadził nas do hostelu seminaryjnego. Tam miejsc nie było, ale Recepcjonistka, na jego prośbę, znalazła miejsca w pokojach gościnnych dla pielgrzymów. I tam też nas zaprowadził. Mieszkaliśmy u Państwa C., których syn 24 czerwca tego roku będzie miał prymicję. Nasza gospodyni, pani Natalia, dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski, zadzwoniła do swojej przyjaciółki, a dawnej sąsiadki pani Elżbiety (Polki z pochodzenia), z którą mile porozmawialiśmy. W ten sposób znaleźliśmy we Francji kawałek Ojczyzny.
A wszystko dzięki życzliwemu i Dobremu Człowiekowi w Chartres. Można by za Lechem Wałęsą powiedzieć, że ładowaliśmy akumulatory na dalszą drogę.
Za to jesteśmy wszystkim wdzięczni: naszemu bezimiennemu przewodnikowi, Państwu C. i ich przyjaciółce, pani Elżbiecie spod Poznania.
Bóg Wam zapłać:
Antoni Oleksicki
Franciszek Ilczuk

I jeszcze jedna sprawa, być może w tym wszystkim najważniejsza. Otóż przez grubą watę niedorozumienia, którą można określić jako pożal się Boże „a little bit of English” i „Frenglish”, udało nam się dogadać, że ojciec naszej gospodyni, pani Natalii, został w 1940 roku wzięty do niemieckiej niewoli. Przetrzymywano go na terenie Prus Wschodnich. Przywiózł z tej niewoli kilka słów po polsku, bo, jako lekarz, leczył innych niemieckich jeńców, w tym Polaków. Być może także i mojego ojca, który właśnie od 1939 roku był jeńcem w Prusach Wschodnich. Któż to wie? Żaden z nich tego nie potwierdzi. Dziwnie plotą się ludzkie losy."

A teraz znowu w drogę! Przed nami Châteaudun, a dalej Tours. Jak dotąd przejechaliśmy 2300 km. Do Santiago tylko i aż 1450 km.


Widok od wschodu na katedrę w promieniach zachodzącego słońca.


Jeden z wielu szachulcowymi domów na starym mieście, przy czym ten akurat nie jest najstarszy.


Południowy, najbardziej dekoracyjny, portal katedry.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Santiago! Daliśmy radę!!!

Pampeluna, Puente la Reina, Estella.

Bose Antki