Francja
O Brukseli napiszę oddzielnie, bo to oddzielna sprawa.
W poniedziałek, 14 wyruszyliśmy na południe, w stronę francuskiej granicy. Szło nam, a zwłaszcza mnie, niesporo, bo każdy wolny dzień wybija z rytmu, ale odpocząć trzeba było. No więc jedziemy w stronę Mons. Oglądamy się za siebie, marudzimy, zatrzymujemy sìę co chwila. Po prostu jechać zwyczajnie nam się nie chce. Ale imperatyw kategoryczny nakazuje, więc przebieramy kulasami i posuwamy się nieśpiesznie na zachód. Belgia powoli kończy się i dla mnie przyjemnie francuzieje. Pojawiają się bistra kropka w kropkę jak te w Paryżu, widzi się co i rusz nazwy w rodzaju Boulangerie, Charcuterie, Tabac, czyli piekarnia, wędliny, papierosy.
Ubywa napisów dwujęzycznych, a ja wprawdzie mało i co z francuskiego rozumiem, ale jakoś jestem bardziej z tym językiem osłuchany.
W każdej wsi i miasteczku pomnik poświęcony tym, którzy zginęli za wolną Belgię w latach 1914 - 1918. I długa lista nazwisk poległych i zaginionych. A obok podobna, a czasem i dłuższa, tych co zginęli w latach 1940 - 1945. 1940, bo dla nich wtedy wojną się zaczęła. Podobnie jak w Niemczech, a za chwilę we Francji. Te upamiętnienia pokazują jak wielką traumą była da Europy Zachodniej Grand Guerre, jak ją powszechnie, z nadzieją, że następnej już nie będzie, nazywano. Czas pokazał, że stało się inaczej, że ta pierwsza ani nikogo niczego nie nauczyła, ani nic nie rozwiązała, no może poza powstaniem państw narodowych w Europie Wschodniej. Lecz dla społeczeństw tutejszych była to sprawa marginalna i peryferyjna.
Przemierzamy belgijską prowincję. Małe, gęsto zabudowane piętrowymi domami miasteczka z merostwem na Grand Place i kościołem, którego wieża bodzie niebo, dopraszając się łask dla parafian i mieszkańców. Jak ta św. Quintusa w Linken, która czyni to już od blisko tysiąca lat, a takich jak ta jest tu mnóstwo. Wszedłem do otwartego wnętrza, co, tak jak i u nas, staje się coraz rzadsze. Przejmująca cisza, ze dwie osoby, stare obrazy świętych, chyba osiemnastowieczna, duża figura św. Antoniego, mego patrona i CISZA. Chwilę się pomodliłem i pora jechać dalej. Trzeba nam dziś dojechać jak najbliżej granicy francuskiej, a gdyby się udało, to starać się ją przekroczyć. Mijamy Casteau. A tuż za nim Resort hotel Casteau, który wygląda na zbyt drogi dla nas, więc przejeżdżamy mimo w stronę Mons. Rozglądam się za czymś bardziej na naszą kieszeń. Po drodze wielka baza NATO, a dalej galeria handlowa z Carrefourem, gdzie wchodzę po zakupy. Między regałami słyszę polski, zagaduję o nocleg. Okazuje się, że ta pani stacjonuje w bazie i chętnie by nam pomogła, ale procedury bezpieczeństwa trwają długo, za długo dla nas. Wracamy więc do tego resort hotelu. Ulokowany tu został z myślą o gościach odwiedzających kogoś w bazie, a więc i ceny są odpowiednie. Pytam, ile za pokój dla dwu osób + 2 rowery.
- 119 € - usłyszałem.
- To dla nas za drogo.
- A jaki macie budżet?
- Max. 70 €. - rzekłem niepewnie, bo nie wiedziałem, jak to się skończy.
- Ok - odrzekła recepcjonistka - oraz 3 € stałej opłaty miejskiej, dacie radę?
Oczywiście, że tak. Mieliśmy nocleg. Zniżka wzięła się stąd, że był to poniedziałek, mało gości, a lepiej wziąć 70 € za pokój niż nic.
I jak dotąd był to nasz najbardziej luksusowy nocleg. Bo w kwocie tej mieściło się wygodne spanie, śniadanie oraz jacuzzi i sauna. Co skrupulatnie wykorzystałem. W saunie dawno już nie byłem, dla mnie to wspaniały wypoczynek. To zalety, a wadą było to, że telefony w tym hotelu wariowały, GPS nie działał zupełnie, podobnie Internet. Wszystkie sieci były zagłuszane, pewnie ze względu na pobliską bazę. Połączyć się z kimkolwiek dawało się dopiero w pewnej odległości od budynku.
Rano, po obfitym śniadaniu, ruszamy. Byliśmy jedyni na rowerach w tym międzynarodowym towarzystwie.
Ruszamy na Mons. Po drodze ostatnia w Belgii kawa, 10 km przed granicą. Patron, na wieść o tym, że przyjechaliśmy rowerami, ani słyszeć nie chce o zapłacie; gratuit, powiada i bon courage! Dziękujemy obydwaj, zdrowie nam przyda się na pewno.
W Mons skręcamy na stare miasto, podjeżdżamy pod katedrę, a potem krętymi i spadzistymi uliczkami wjeżdżamy na Grand Place. Też piękny, jak w Brukseli, choć mniej znany i strojny.
Francja wita nas słońcem, choć w cieniu jest chłodno.
Pierwsze większe francuskie miasto to Maubeuge, ufortyfikowane jeszcze przez Vaubana w XVII wieku. Tu nawet pralnia nazywa się Vauban, tradycję się pielęgnuje. Zjadamy nasz skromny lunch w rejonie fosy fortecznej i w dalszą drogę. Nocujemy 50 km dalej, w czymś w rodzaju agroturystyki. Francja przed nami... wielka i pełna niespodzianek.
Kościół św Quintusa w Linken. XI w. Podobnie sędziwe świątynie spotykamy co o rusz na naszej drodze.
Resort hotel w Casteau, ostatni i najbardziej luksusowy nocleg w Belgii.
Prezbiterium gotyckiego kościoła w Mons. Zdjęcie okupione trudnym podjazdem po śliskiej kostce. Ale cóż, Mons to po łacinie po prostu góra, więc i nie ma się co dziwić.
Słoneczna granica francuska. Do następnej, z Hiszpanią, zostało tylko ok. 1000 km.
Widok ze stanowisk artyleryjskich, gdzie lunchowaliśmy, ponad fosą na bramę wjazdową twierdzy Maubeuge.
Komentarze
Prześlij komentarz