Granice

Tego dnia, we czwartek, 10 maja dotarliśmy do Renu w Wesel. Jadąc znowu przez Ascheberg, bo nocowaliśmy odeń na wschód, wracaliśmy myślami do wczorajszego wieczoru i dzisiejszego poranka. Dochodziliśmy do przekonania, że jeśli ktoś chce komuś pomóc, to bariera językowa nie jest żadną przeszkodą. Najważniejsza jest empatia, wczucie się w sytuację drugiego człowieka, chęć pomocy i owa, zapominana obecnie coraz powszechniej, chrześcijańska zasada Charitas, miłosierdzia. A państwo Selhorst spod Ascheberg cnotę tę zachowali i stosują w praktyce, czyniąc to naturalnie i bez ostentacji, czyli w sposób zgodny z Ewangelią. 
Mijaliśmy miasta i miasteczka. Wszędzie z kościołów dochodziły przytłumione dźwięki organów i śpiewów liturgicznych. Święto. Obchodzone powszechnie, co jednak daje jakąś nadzieję. 
Wjeżdżamy do Derenstein, miasteczka nad wielkim zbiornikiem wodnym. Tłumy świętujących ludzi. Młodzi mężczyźni ciągną i pchają podśpiewując i machając przyjaźnie do nas rękoma pojemne wózki wyładowane piwem. Niektóre z nich mają nawet zamontowane głośniki, z których grzmi Deutsche Disko aż serce wpada w dygot. Niemiecki to jednak zdecydowanie język rozkazów, nie śpiewu. A jeśli do tego jeszcze mocarne Deutsche Disko, brrr... Ale to ich Święto - Dzień Ojca, obchodzony podobno solennie w całych Niemczech, więc świętują jak potrafią. Dzieci oczywiście zostały z matkami, a tatusiowie balują. 
Zbliżamymy się do Renu, owego limesu dzielącego przez wieki Europę. Niegdyś była to tzw. szeroka granica, strefa przejściowa, na której wzajemnie przenikały się wpływy z obu jej stron. Poniekąd czytelne jest to do dzisiaj. Zmienia się zabudowa, architektura, widać wyraźne wpływy niderlandzkie. Pojawia się płaska niderlandzka cegła, która jako balast pustych statków płynących po drewno, potaż, dziegieć i zboże, trafiała do Gdańska, Rygi i Tallina, ba nawet nazewnictwo się zmienia. Ulice zaczynają być coraz częściej, zamiast Straße, nazywane Straat.
Później, w XIX i XX w., w wyniku oddziaływania rozdmuchanych nad miarę nacjonalizmów, owej zmory Europy, bedącej przyczyną obu wielkich wojen, w jakie wciągnęliśmy cały świat; szeroką granicę zastąpiły granice liniowe, srodze i pilnie strzeżone z obu stron. A w końcu Europejczycy poszli po rozum do głowy i granice wewnątrz Unii praktycznie nie istnieją. I chyba tak jest najlepiej. Chociaż, jak wszyscy, niestety, doskonale wiemy, to też ma swoje wady. Jak zwykłe problem ukrywa się w głowie, mentalności, wychowaniu.
Ale my póki co dojeżdżamy do nadreńskiego Wesel. I, jak zwykle, powstaje dylemat: zejść ze szlaku wyznaczonego przez GPS i wjechać do miasta, czy też zrezygnować z oglądania i fotografowania. Rozsądek tym razem jednak zwycięża, bo pora jest, niestety, późna. Kierujemy się w stronę dopiero niedawno zbudowanego mostu przez Ren. Stary, zbombardowany zdaje się w 1945 r., nie został odbudowany i do dziś widoczne są z nowego poszczerbione wiadukty i estakady prowadzące do Renu. Nad rzecznym nurtem przęsła usunięto, bo Ren jest szeroko wykorzystywany jako tania arteria komunikacyjna. Bez przerwy płyną po nim barki towarowe, a od czasu do czasu nawet pasażerskie wycieczkowe. 
Tutaj potrafi się korzystać z dobrodziejstw ekonomicznych, jakie niesie spławna rzeka. Ren i powiązany z nim system kanałów to ważna alternatywa wobec komunikacji drogowej i kolejowej, do przewozu towarów masowych. Ale ta ruina moim zdaniem powinna pozostać i być chroniona jako memento dla przyszłych pokoleń.
Nocujemy w Büderich, na lewym brzegu rzeki, w hotelu o dumnej nazwie Wacht am Rhein. Zajmujemy pokój na II piętrze pod hełmem wieżyczki, ze wspaniałym widokiem na rzekę, po której bez przerwy płyną statki i barki.
Ale rano trzeba jechać. Trasa rowerowa wiedzie wzdłuż Renu, po wale przeciwpowodziowym. Dojeżdżamy do Geldern, ostatniego większego niemieckiego miasta, po czym ścieżka odskakuje i wije się pośród łąk i zagajników. I oto nagle, niespodziewanie, że tak powiem bezboleśnie, jesteśmy na terenie Acern w Holandii, miasta z wielkim zamkiem, parkami, chyba też i termami. Nazwa wskazywać się zdaje na rzymską jeszcze proweniencję. A my jedziemy dalej, na zachód, by jak najgłębiej "wgryźć" się w Holandię, bo terminy mamy napięte: na sobotę umówieni jesteśmy z kuzynem Frania w Brukseli. Tam mamy zaplanowany pierwszy od Dziemionnej popas. Musimy choć trochę odpocząć po ponad 1400 km jazdy z przerwami tylko na sen i posiłek. 
Niemcy przeminęły w momencie, gdy zaczęło mi się wydawać, że wreszcie zaczynam rozumieć, co do mnie mówią ludzie, a i oni zaczynają już orientować się z grubsza, o co mi chodzi. Zaczęła się Holandia z jej szeleszczącą i gardłową mową, tak obco brzmiącą w słowiańskich uszach.
Koło Weert znajdujemy wreszcie kemping. Czysty i doskonale wyposażony i tam po raz pierwszy rozbijamy nasz namiot. Śpi się w nim całkiem wygodnie i nawet zimno nie było, choć na zewnatrz zaledwie +7 C. Wstaliśmy przed 6, szybko zebraliśmy się i w drogę. 
A o 7:45 Holandia po 8 zaledwie kilometrach skończyła się tak nagle, jak się zaczęła i wjechaliśmy do Belgii. Na przestrzeni mniej więcej 100 km przekroczyliśmy aż dwie granice. 


Widok z dojazdu do nowego mostu na zniszczoną w czasie II wojny przeprawę. To jedna z nielicznych w tych stronach pozostałości po strasznych czasach. I kto wie, czy nie należałoby już takiej pamiątki objąć ochroną jako groźne memento.


Hotel Wacht am Rhein w Büderich. Ostatnie górne okna wieży to okna naszego pokoju ze wspaniałym widokiem na rzekę.



Nasz namiot na kempingu pod Weert. Nie prezentuje się zbyt okazale, ale spać się dało.


7:45 przekraczamy granicę czekoladowego imperium, wjeżdżamy do Belgii. Po lewej, czego jeszcze nie wiemy, jest żeliwny słup graniczny z 1843 r.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Santiago! Daliśmy radę!!!

Pampeluna, Puente la Reina, Estella.

Bose Antki