Pensjonat dla koni
Wyjechaliśmy z Grupenhagen zostawiając w naszej pamięci niezwykłą, bezinteresowną życzliwość Güntera, dziś niestety, coraz mniej takich ludzi. A ci, których spotykamy jeszcze, tacy właśnie jak Günter, przywracają mocno nadszrapniętą wiarę w chrześcijańską Caritas i prawdziwą SOLIDARNOŚĆ, tę z 1981 roku, niszczoną cały czas po 1989 r., a ostatnio z zapiekłą zajadłością. Przepadł gdzieś Człowiek, przesłoniły to zdradzieckie mordy i "dożynane watahy"...
Ale my, jak na razie jesteśmy poza tym wszystkim, dopiero za miesiąc wrócimy do naszej codzienności i póki co, skierowaliśmy się, a jakże, na zachód. Przed nami Las Teutoburski, w którym Arminius "der Cherusker" unicestwił trzy legiony Cezara Augusta, co, niestety, powstrzymało rzymskie "Drang nach Osten". Gdyby nie to, pewnie inaczej wyglądałaby dzisiejsza Europa. Chełpił się w więzieniu mokotowskim tym Arminiusem przed Kazimierzem Moczarskim kat powstania w getcie warszawskim Jürgen Stroop...
Przed nami wzgórza, na które, niestety, wjechać tak czy siak trzeba. Podjazd liczył, bagatela! ok. 10 - 12 km. Raz łagodniał, potem stawał się, do utraty tchu, stromy. Ciężko było, co tu dużo gadać, pamiętać należy, że to dopiero maleńkie preludium przed tym, co nas czeka w Pirenejach. Czyli póki co, przygotowujemy się. Wyjechaliśmy na wzgórze Sternberg ze starym zamkiem, pewnie jakiegoś Raubrittera, napadającego na przejezdnych. A stąd rozpościerał się wspaniały widok na Hesję, wynagradzający nasze trudy rowerowej wspinaczki. Chwila odpoczynku polegająca na zwiedzaniu zamku i ruszamy w dół, też jakie 8-10 km. W Lemgo kawa. Polak, przechodzący obok, życzliwie nas przywitał, pozdrowił i powiedział na koniec, byśmy jutro zaopatrzyli się na czwartek w jedzenie i picie. Bo w landach katolickich, a Północna Nadrenia-Westfalia jest katolicka, Christi Himmelfahrt - dzień Wniebowstąpenia Pańskiego jest dniem wolnym od pracy i nic nigdzie nie kupimy.
Dalej, dalej na zachód. Jak zwykłe, mapa trochę oszukuje, GPS stara się prowadzić tylko ścieżkami rowerowymi i to jak najdalej od uczęszczanych szlaków, trasy są przez to piękne. Niestety nadkładamy drogi, a czasu na to nie ma. Musimy, posługując się mapą papierową, wybierać alternatywną trasę pośrednią. Polecam to pod rozwagę wszystkim planującym podobne wyprawy. Trzeba też brać pod uwagę miejscowy kalendarz świąt.
Pod wieczór, zmęczeni długą drogą, wyczerpującymi podjazdami i wymagającymi zdwojonej uwagi i ostrożnego hamowania (to przez przednie sakwy!) zjazdami, dotarliśmy do Rietberg, gdzie zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. To stało się codziennym wieczornym rytuałem. Znaleźć nocleg, umyć się, porządnie się wyspać, to bardzo ważne dla utrudzonego wanderera. Może nawet ważniejsze niż jedzenie, bo czasem wystarczy kawałek chleba z kiełbasą, a do tego łyk wina lub piwo i wspomnienia całodziennych przeżyć... Rozglądamy się. Franek zauważył siedzibę miejscowego Caritasu, warto zapytać. Przyjęli nas życzliwie. Niestety ich pokoje gościnne były zajęte. Poczęstowali nas za to wodą mineralną i piwem, a sami obdzwonili okolicę i znaleźli nocleg w pobliskiej wsi (jakiś gasthaus). O noclegi warto pytać właśnie w takich instytucjach jak Caritas, knajpach, na parafiach, stacjach benzynowych... I zazwyczaj dobrzy ludzie pomogą.
Gasthaus, w którym zanocowaliśmy, miał wystrój niczym z enerdowskiego filmu kryminalnego z lat 60, choć to przecież dawny NRF, ale wyspaliśmy się znakomicie. Po obfitym frühstücku, w drogę. Jedziemy na Beckum, Ahlen... Wybieramy tak, by omijać większe miasta. Prawie wszędzie są doskonałe ścieżki rowerowe. Miasteczka pięknie zadbane, urocze, niczym z ilustracji bajek dla dzieci. W środku rynek, ratusz i kościół obstawione szachulcowymi domami, których wiek trudno odgadnąć. Równie dobrze mogą mieć 300 lat, jak 25. Tutaj dba się zarówno o stare domy, jak i o starych ludzi..., których widać mnóstwo, młodzi pouciekali do wielkich miast. Starsi państwo, wygramoliwszy się powoli ze swego A-klasse, niezdarnie opierając się o karoserię, powoli idą do bagażnika, wyciągają zeń tzw. balkoniki, i z ich pomocą idą dalej po zakupy; albo siadają przy stoliku bäckerei na ryneczku, popijając kawę, czasem piwo bądź białe wino i o czymś przyprawiają, pewnie o nieobecnych dzieciach, albo zwyczajnie, jak to ludzie, plotkują.
A my późno dojechaliśmy do Ascheberg i trzeba znalećć jakiś nocleg. Nie jest to łatwe w czasie Wniebowstąpienia, gdy do Münster pielgrzymują katolicy z całych Niemiec. Zajeżdżamy na plac przedkościelny, ja idę pertraktować z proboszczem, Franek zostaje z rowerami, ma okazję spokojnie zapalić. Trwało to dosyć długo. Młody proboszcz, usłyszawszy, że jest nas tylko dwu, rozpoczyna telefoniczne poszukiwania. W innym wypadku, gdyby grupa była większa, nie mielibyśmy szans. To też jest wskazówka, mniejsze grupy mają łatwiej. Jedziemy do pobliskiej wsi, mapy googlowskie z telefonów i GPS oczywiście głupieją, na papierowej mapie Niemiec tego przysiółka nie ma. Jedziemy rozległymi łąkami. Śpiewają słowniki, w trzcinach kumkają miłośnie żaby, gdzieś tam zerwała się czapla, zdziwiona dziwacznymi przejezdnymi, słowem sielanka jak z Mickiewicza, a to przecież Niemcy. Wreszcie, za którymś z zakrętów, ukazują się obszerne, samotne zabudowania. A mimo to GPS pokazuje że jesteśmy w szczerym polu. Jednak my dajemy wiarę własnym oczom, a nie maszynie, to nie jest fatamorgana. Wychodzi zza budynków, prowadząca za uzdę konia, kobieta, obok niej dziewczyna w stroju do konnej jazdy. Pytam gdzie jest farma p. Selhorsta. I usłyszałem, że właśnie tutaj, co nas bardzo ucieszyło. Po chwili przyszedł gospodarz, przywitał nas serdecznie, jakbyśmy się znali od lat, przedstawił się i przedstawił żonę oraz czterech synów i narzeczone dwu spośród nich. Pokazują nasz pokoik w domu o skomplikowanym układzie wnętrz, co wskazuje, że jest bardzo stary. Istotnie, liczy grubo ponad sto lat i pełno w nim starych mebli. Zapraszają nas do wspólnej kolacji. Próbujemy wymówić się, mówiąc że mamy swoje jedzenie i nie chcemy robić kłopotu. A gospodarz na to z prostotą, że kłopot sprawilibyśmy, gdybyśmy nie usiedli z nimi do kolacji, będzie im niezwykle miło porozmawiać z nami. I tak też sìę stało. Oczywiście, nie było mowy o jakiejkolwiek zapłacie. Gospodarze traktowali nas jak swoich gości . Rozmawialiśmy długo w noc, ze znacznym udziałem rąk. Namawiali nas, byśmy pojechali we czwartek z nimi do Münster, my jednak nie bardzo mogliśmy, czas nas goni, do Santiago ponad 2000 km!
Państwo Selhorst mają duże gospodarstwo, przejął je już najstarszy syn. Mają tu kilka własnych koni, wynajmują też kilkadziesiąt boksów właścicielom koni. Konie stoją w stajni przerobionej z najstarszego budynku mieszkalno - inwentarskiego, w innym był browar zbudowany bodaj w 1790 r. Obecny dom mieszkalny pochodzi z 1845 r. Siedzimy dlugo, gwarzymy z użyciem rąk i mimo to jest naprawdę miło i serdecznie.
Nazajutrz rano zjedliśmy szybko śniadanie, bo wyjeżďżaliśmy wszyscy. Gospodarze do Münster, a my na zachód, w stronę Renu, a któż to wie, dokąd dojedziemy? Na odjezdnem żegnały nas zaciekawiony końskie głowy zerkające z boksów w najstarszym budynku. Adieu!
Ale my, jak na razie jesteśmy poza tym wszystkim, dopiero za miesiąc wrócimy do naszej codzienności i póki co, skierowaliśmy się, a jakże, na zachód. Przed nami Las Teutoburski, w którym Arminius "der Cherusker" unicestwił trzy legiony Cezara Augusta, co, niestety, powstrzymało rzymskie "Drang nach Osten". Gdyby nie to, pewnie inaczej wyglądałaby dzisiejsza Europa. Chełpił się w więzieniu mokotowskim tym Arminiusem przed Kazimierzem Moczarskim kat powstania w getcie warszawskim Jürgen Stroop...
Przed nami wzgórza, na które, niestety, wjechać tak czy siak trzeba. Podjazd liczył, bagatela! ok. 10 - 12 km. Raz łagodniał, potem stawał się, do utraty tchu, stromy. Ciężko było, co tu dużo gadać, pamiętać należy, że to dopiero maleńkie preludium przed tym, co nas czeka w Pirenejach. Czyli póki co, przygotowujemy się. Wyjechaliśmy na wzgórze Sternberg ze starym zamkiem, pewnie jakiegoś Raubrittera, napadającego na przejezdnych. A stąd rozpościerał się wspaniały widok na Hesję, wynagradzający nasze trudy rowerowej wspinaczki. Chwila odpoczynku polegająca na zwiedzaniu zamku i ruszamy w dół, też jakie 8-10 km. W Lemgo kawa. Polak, przechodzący obok, życzliwie nas przywitał, pozdrowił i powiedział na koniec, byśmy jutro zaopatrzyli się na czwartek w jedzenie i picie. Bo w landach katolickich, a Północna Nadrenia-Westfalia jest katolicka, Christi Himmelfahrt - dzień Wniebowstąpenia Pańskiego jest dniem wolnym od pracy i nic nigdzie nie kupimy.
Dalej, dalej na zachód. Jak zwykłe, mapa trochę oszukuje, GPS stara się prowadzić tylko ścieżkami rowerowymi i to jak najdalej od uczęszczanych szlaków, trasy są przez to piękne. Niestety nadkładamy drogi, a czasu na to nie ma. Musimy, posługując się mapą papierową, wybierać alternatywną trasę pośrednią. Polecam to pod rozwagę wszystkim planującym podobne wyprawy. Trzeba też brać pod uwagę miejscowy kalendarz świąt.
Pod wieczór, zmęczeni długą drogą, wyczerpującymi podjazdami i wymagającymi zdwojonej uwagi i ostrożnego hamowania (to przez przednie sakwy!) zjazdami, dotarliśmy do Rietberg, gdzie zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. To stało się codziennym wieczornym rytuałem. Znaleźć nocleg, umyć się, porządnie się wyspać, to bardzo ważne dla utrudzonego wanderera. Może nawet ważniejsze niż jedzenie, bo czasem wystarczy kawałek chleba z kiełbasą, a do tego łyk wina lub piwo i wspomnienia całodziennych przeżyć... Rozglądamy się. Franek zauważył siedzibę miejscowego Caritasu, warto zapytać. Przyjęli nas życzliwie. Niestety ich pokoje gościnne były zajęte. Poczęstowali nas za to wodą mineralną i piwem, a sami obdzwonili okolicę i znaleźli nocleg w pobliskiej wsi (jakiś gasthaus). O noclegi warto pytać właśnie w takich instytucjach jak Caritas, knajpach, na parafiach, stacjach benzynowych... I zazwyczaj dobrzy ludzie pomogą.
Gasthaus, w którym zanocowaliśmy, miał wystrój niczym z enerdowskiego filmu kryminalnego z lat 60, choć to przecież dawny NRF, ale wyspaliśmy się znakomicie. Po obfitym frühstücku, w drogę. Jedziemy na Beckum, Ahlen... Wybieramy tak, by omijać większe miasta. Prawie wszędzie są doskonałe ścieżki rowerowe. Miasteczka pięknie zadbane, urocze, niczym z ilustracji bajek dla dzieci. W środku rynek, ratusz i kościół obstawione szachulcowymi domami, których wiek trudno odgadnąć. Równie dobrze mogą mieć 300 lat, jak 25. Tutaj dba się zarówno o stare domy, jak i o starych ludzi..., których widać mnóstwo, młodzi pouciekali do wielkich miast. Starsi państwo, wygramoliwszy się powoli ze swego A-klasse, niezdarnie opierając się o karoserię, powoli idą do bagażnika, wyciągają zeń tzw. balkoniki, i z ich pomocą idą dalej po zakupy; albo siadają przy stoliku bäckerei na ryneczku, popijając kawę, czasem piwo bądź białe wino i o czymś przyprawiają, pewnie o nieobecnych dzieciach, albo zwyczajnie, jak to ludzie, plotkują.
A my późno dojechaliśmy do Ascheberg i trzeba znalećć jakiś nocleg. Nie jest to łatwe w czasie Wniebowstąpienia, gdy do Münster pielgrzymują katolicy z całych Niemiec. Zajeżdżamy na plac przedkościelny, ja idę pertraktować z proboszczem, Franek zostaje z rowerami, ma okazję spokojnie zapalić. Trwało to dosyć długo. Młody proboszcz, usłyszawszy, że jest nas tylko dwu, rozpoczyna telefoniczne poszukiwania. W innym wypadku, gdyby grupa była większa, nie mielibyśmy szans. To też jest wskazówka, mniejsze grupy mają łatwiej. Jedziemy do pobliskiej wsi, mapy googlowskie z telefonów i GPS oczywiście głupieją, na papierowej mapie Niemiec tego przysiółka nie ma. Jedziemy rozległymi łąkami. Śpiewają słowniki, w trzcinach kumkają miłośnie żaby, gdzieś tam zerwała się czapla, zdziwiona dziwacznymi przejezdnymi, słowem sielanka jak z Mickiewicza, a to przecież Niemcy. Wreszcie, za którymś z zakrętów, ukazują się obszerne, samotne zabudowania. A mimo to GPS pokazuje że jesteśmy w szczerym polu. Jednak my dajemy wiarę własnym oczom, a nie maszynie, to nie jest fatamorgana. Wychodzi zza budynków, prowadząca za uzdę konia, kobieta, obok niej dziewczyna w stroju do konnej jazdy. Pytam gdzie jest farma p. Selhorsta. I usłyszałem, że właśnie tutaj, co nas bardzo ucieszyło. Po chwili przyszedł gospodarz, przywitał nas serdecznie, jakbyśmy się znali od lat, przedstawił się i przedstawił żonę oraz czterech synów i narzeczone dwu spośród nich. Pokazują nasz pokoik w domu o skomplikowanym układzie wnętrz, co wskazuje, że jest bardzo stary. Istotnie, liczy grubo ponad sto lat i pełno w nim starych mebli. Zapraszają nas do wspólnej kolacji. Próbujemy wymówić się, mówiąc że mamy swoje jedzenie i nie chcemy robić kłopotu. A gospodarz na to z prostotą, że kłopot sprawilibyśmy, gdybyśmy nie usiedli z nimi do kolacji, będzie im niezwykle miło porozmawiać z nami. I tak też sìę stało. Oczywiście, nie było mowy o jakiejkolwiek zapłacie. Gospodarze traktowali nas jak swoich gości . Rozmawialiśmy długo w noc, ze znacznym udziałem rąk. Namawiali nas, byśmy pojechali we czwartek z nimi do Münster, my jednak nie bardzo mogliśmy, czas nas goni, do Santiago ponad 2000 km!
Państwo Selhorst mają duże gospodarstwo, przejął je już najstarszy syn. Mają tu kilka własnych koni, wynajmują też kilkadziesiąt boksów właścicielom koni. Konie stoją w stajni przerobionej z najstarszego budynku mieszkalno - inwentarskiego, w innym był browar zbudowany bodaj w 1790 r. Obecny dom mieszkalny pochodzi z 1845 r. Siedzimy dlugo, gwarzymy z użyciem rąk i mimo to jest naprawdę miło i serdecznie.
Nazajutrz rano zjedliśmy szybko śniadanie, bo wyjeżďżaliśmy wszyscy. Gospodarze do Münster, a my na zachód, w stronę Renu, a któż to wie, dokąd dojedziemy? Na odjezdnem żegnały nas zaciekawiony końskie głowy zerkające z boksów w najstarszym budynku. Adieu!
Widok na zachód z zamku Sternberg
Kościół katolicki w Ascheberg. Miejscowy proboszcz znalazł dla nas nocleg mimo zjazdu do pobliskiego Münster katolików z całych Niemiec.
Jeden z budynków w dziedzińcu. Przed nim amazonka wracająca z wieczornej przejażdżki.
Kolacja na tarasie domu pp. Selhorst.
Konie kiwające łbami na pożegnanie. Aż żal było jechać.
Może trzeba było użyczyć gniadego i wierzchem, jak Witia do Santiago? :) :) :)
OdpowiedzUsuń