Zupa na gwoździu na odwrót

Ruszamy z Hildesheim na zachód. W kierunku Hameln. To miasto położone pięknie nad Wezerą. Ogromny kościół, dominujący nad starym miastem. Rzeka mosty i wyspa na niej podkreślają urodę miejsca. Chwilę kręcimy się, robimy kilka zdjęć, co daje też możliwość odpoczynku, i wsiadamy na nasze obładowane rowery. 
Droga wypada nam w kierunku na Sternberg i coś nam zaczyna wyglądać, że czeka nas przeprawa przez rysujące się na horyzoncie wzgórza. Robi się coraz później. Trzeba poszukać noclegu, ale nic nie wskazuje na to, by gdziekolwiek udało się zatrzymać na noc. Okolica pięknie zagospodarowana, pola uprawiane starannie, niczym przyďomowe ogródki. Żadnych ogrodzeń, tylko wielkie głazy na starannie przystrzyżonych trawnikach. No bo i po co się grodzić? To przecież dodatkowy koszt, a i tak wszystko jest zapisane w hipotece, a bez ogrodzeń łatwiej kosić trawę i do sąsiada dojść bez problemu. Ale na razie naokoło nie ma żywego ducha. Domostwa stare, pamiętające z pewnością XIX wiek, obszerne, zadbane i zapewne wygodnie urządzone. Tylko ludzi nie widać. Wjeżdżamy do Grupenhagen. Tu też nikogo nie widac, za to spostrzegam znak informujący o polu kempingowym i wyjeżdżam w posesję. Dzwonię do drzwi, bez skutku. Zauważam starszą panią, podlewającą kwiaty w podwórzu, pytam o übernachtung. Robi szeroki ruch ramieniem, co znaczy że nikt tu o czymś takim nie słyszał. Pokazuję na tabliczkę oznaczającą drogę na kemping. Machnęłą lekceważąco ręką i wskazała w głąb wsi, gdzie jej zdaniem jest jakiś nocleg. Pojechaliśmy, zrobiliśmy koło, nie znaleźliśmy nic. Wróciliśmy. Stanąłem, Franek za mną, a wtedy podszeďł do niego facet w moim wieku i pyta, czego szukamy. Na co Franek, że miejsca na rozbicie namiotu. Okazało się, że miejsce jest, ale w sąsiedniej wsi. A nasz rozmówca zaproponował, byśmy rozbili się u niego! Cieszyliśmy się jak dzieci, bo było już późno. Zapytaliśmy ile kosztuje. Usłyszeliśmy że nic. Przedstawiliśmy się, on też. Ma na imìę Günter. Prysznic jest dostępny z zewnątrz budynku, ręczniki przyniósł i wskazał, gdzie zostawić pod płóciennym dachem rowery. Wziąłem was, powiada, za polskich przyjaciół mojej byłej żony, na co my, że pielgrzymujemy do Santiago de Compostela. To może zjecie że mną grillowane kiełbaski z dzika? Marudziliśmy, że mamy swoje jedzenie, trzeba tylko podgrzać nasze eintopfgericht. Dał garnek, talerze, pokazał jak podgrzewać na gazowym grillu i powiada, biegnę po polskiego przyjaciela. My tymczasem po raz pierwszy postawiliśmy nasz wymyślny namiot i zabraliśmy sìę za zupkę, dość podławą. Po jakimś czasie przyszli obaj panowie. Dzięki Piotrowi (?) z Polski, używajac silnie rąk, jakoś się dogadaliśmy się. Zasiedliśmy do kolacji. Piwo, kiełbaski, długa rozmowa częściowo na migi. A gdy już zacżęło ciemnieć, Günter zapytał, czy my naprawdę chcemy nocować w namiocie? Bo on ma przecież wolny pokój gościnny, więc gdybyście zechcieli zrezygnować, to możecie spać pod dachem, druga, wewnętrzną łazienka jest tuż obok. Propozycję przyjęliśmy nader skwapliwie i z prawdziwą radością. I tak oto po raz pierwszy w czasie mych wieloletnich wędrówek idąc spać zamiast stawiać, SKŁADAŁEM namiot. I nie było łatwo, bo i pora późna, ciemniało, a za stołem przecież też nie próżnowaliśmy!
Nazajutrz rano Günter zrobił mocnej kawy, usmażył ogromną jajecznicę na kiełbasie, ozdobioną wycìętym z ogródka na naszych oczach, świeżutkim szczypiorkiem. Zjedliśmy to z ogromnym apetytem, po czym serdecznie pożegnaliśmy się wszyscy. Günter miał autentyczne łzy w oczach. My poniekąd też. Wzruszyła nas ta prawdziwa, serdeczna i niewymuszona gościnność Güntera. Obiecał, że gdy będzie w Białymstoku, a ma być lipcu, odezwie sìę. Dał mi wizytówkę z telefonem, ja dałem swój numer i rozstaliśmy sìę. Wysłałem na numer z wizytówki sms z podzìękowaniami. Wrócił z adnotacją, że nie ma takiego numeru. Więc czyżby to wszystko tylko nam się zdawało? Ale chyba nie. Przeczą temu zdjęcia. Okaże się zresztą w lipcu.

A dlaczego zupa na gwoździu? Chodziło o to, że w oryginalnym przepisie na zupę na gwoździu podróżny poprosił gospodynię o garnek, bo chciał ugotować zupę na gwoździu. Zaciekawiona gospodyni dała garnek. Podróżny nalał wody, wrzucił gwoźdź i poprosił o sól. Potem o 2 ziemniaki, cebulę, kiełbasę, itd. I zanim ciekawska, a gapowata gospodyni spostrzegła się, zupa na gwoździu została ugotowana na jej produktach. Tu było na odwrót. Prosiliśmy o niewiele, a gospodarz sam z siebie, nieproszony, dawał nam wszystko. 


Nasz, tylko co rozbity, namiot na trawniku Güntera w Grupenshagen. Dom świetnie urządzony i wyposażony (min. ogrzewanie i prąd z ogniw fotowoltaicznych, tu po wsiach większość domostw jest tak wyposażona). Namiot za chwilę zostanie rozebrany i spakowany z nadzieją, że nie trzeba będzie zeń korzystać.


Franek i Günter dyskutują o przebiegu naszej trasy na następny dzień.


Pożegnalne zdjęcie trojaczków z Grupenhagen.

Komentarze

  1. Antosiu fotowoltany Niemcy zauważyli i stosują u nas konserwator zabrania :) :) :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od strony konserwatorskie zrobione to jest bez zarzutu!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Santiago! Daliśmy radę!!!

Bose Antki

Pampeluna, Puente la Reina, Estella.