Astorga - Molinaseca
Astorga zasługuje na to, by ją zobaczyć. Mój opis, siłą rzeczy skrótowy i niepełny, to zaledwie zasygnalizowanie. Trzeba by było posiedzieć tam kilka dni, aby w pełni poznać jej piękno. Kierując się ku katedrze, przechodzimy przez plac, na którym jest pomnik upamiętniający bohaterów walki z wojskami napoleońskimi w latach 1808 - 1812, my w tym czasie w nadziei na odzyskanie Wolności wspieraliśmy wojska agresora. Katedra jest wspaniała, pełna przepychu, weszliśmy do środka, bo akurat była msza. My za to mogliśmy sobie tylko popatrzeć, zakaz fotografowania. Pewne elementy wystroju fasady znalazły się też i na ratuszu. Po chwili ruszamy w stronę Ponderrone. Ilekroć na naszej drodze, w oddali widzimy rzędy wiatraków, tyle razy wiadomym jest, że po jakimś czasie w poprzek jej stanie kolejna Sierra i będą trudności z podjazdem. Tak będzie z pewnością i tym razem, ale póki co, zjeżdżamy łagodnie w dół, a to niestety znaczy, że podjazd będzie i dłuższy, i trudniejszy.
Raz z jednej strony szosy, raz z drugiej, słyszymy postukiwania. To idą piesi swą prawdziwą Camino dla pieszych. Stukają przy tym o kamienie drogi kosturami pielgrzymów, kupionymi w sklepach z pamiątkami, których pełno tu przy szlaku pielgrzymim, kijkami do nordic walking, laskami; wołając do nas przyjaźnie: buen camino!; my odpowiadamy tym samym. Zdarzają się, co prawda ambitni kolarze, jadący szlakiem pieszym, do figury, w obcisłym stroju i bez bagażu, ale my do nich nie należymy, zbyt wielki to dla nas wysiłek po ponad 3600 km (w moim przypadku, Franek przejechał jeszcze więcej).
Z daleka widzę szeroki kapelusz, ogromny plecak, okryty luźno powiewającym pokrowcem z wizerunkiem Matki Boskiej de Guadelupe, czyli jest to Meksykanin. Pozdrawiam go mijając - Buen Camino, odpowiada tym samym i dodaje widząc flagę: Polacco? Gdy potwierdzam, woła w moją stronę Juan Pablo Segundo, a po chwili Lech Walesa. Namyśla się przez chwilę i dodaje Padre Popeluszko!
Taka jest jeszcze w Meksyku, niestety świadomość spraw polskich, nie nadążają. Wina to oczywista ambasadora RP w Meksyku, że tamtejszy lud nie ma pojęcia o Największym Prezydencie Wszech Czasów i w dalszym ciągu, obok prawdziwych świętych, jedną z ikon polskości jest ten zdrajca i donosiciel Wałęsa. Ambasador Polski w Meksyku winien natychmiast wylecieć, a na jego miejsce trzeba wprowadzić osobę o właściwych poglądach, energicznie i sprawnie je propagujących w meksykańskim społeczeństwie.
Żegnamy się z nieuświadomionym Meksykaninem, ruszamy dalej. W kolejnej wsi, o nazwie Burado, czy jakoś tak, jakby wyjętej z filmu o dzikim zachodzie, napotykamy przed ubogim kościołem z datą 1774 dwie Polki - matkę i córkę, pozujemy do wspólnej fotografii. Zaczynają się zaraz potem mordercze podjazdy na długości ok. 16 km. Droga, czasami wycięta w skale, pnie się stromo w górę. I nie ma co ukrywać, zdarza mi się prowadzić moją obładowaną maszynę. Wszyscy tak robią, nawet ci z rowerów elektrycznych, oni oczywiście najrzadziej. Przystajemy w jakimś zacisznym miejscu, jemy lunch na zimno, bo jest rzeczywiście zimno: chleb, pomidory, cebula, na koniec po kawałku energetyzującej czekolady i w drogę. Ruszamy, Franek przodem ja za nim. Mija mnie zmierzający w przeciwnym kierunku młody pielgrzym. W kapeluszu z szerokim rondem. Zdziwiony wołam w jego stronę Buen Camino! Macha tylko ręką i wyraźnie zmartwiony, nie indagowany, mówi, że w alberdze w Astordze zostawił swą creansialle. Bez niej nie bardzo chcą przyjmować na noclegi w albergach. Kosztuje taki nocleg 6 - 12 €, można się wykąpać, poprać, wysuszyć odzież; w hotelu czy hostelu ceny zaczynają się od 25 - 30 €. I poszedł w dół, do Astorgi, nie wiedząc nawet, czy odnajdzie tę książeczkę. W sumie nadłoży niepotrzebnych 75 km w trudnym górskim terenie.
W końcu, po długim podjeździe, zakręt, a zanim rozległy otwarty teren i nic wyżej. Tu stoi, na niewielkim usypanym z kamieni kopczyku, wysoka kolumna, u dołu której mnóstwo wstążek, flag, kolorowych dekoracji, pozostawionych przez pielgrzymów, a na niej Krzyż. Obok kaplica, oczywiście zamknięta. To Cruz de Hierro, najwyższy punkt na szlaku Camino Francés, który przemierzamy. Robimy zdjęcia, krótki popas, ruszamy, pada, ciemno i zimno. Przed nami małe siodło, zjeżdżamy jakieś 100 m krętą górską drogą w dół, po czym mozolnie pniemy się na nieco niższy szczyt, pod którym jest opuszczony przekaźnik radiolinii. I tu zaczyna się piekielny zjazd w dół. Dwadzieścia kilometrów na najwyższych prędkościach z ciężkim bagażem, zwiniętą jak serpentyna drogą, wykutą w litej skale. Widoki wspaniałe. W zasadzie trzeba by było kręcić cały czas film. Świeci ostre słońce, ale piekielna prędkość powoduje, że nam, jadącym bez kręcenia pedałami, skupionym na drodze, jest zimno. Wpadamy do pięknego miasteczka Molinaseco. Dwa kościoły, most z czasów rzymskich, bystra i bardzo zimna rzeka, domki przytulone do skał, liczne knajpki, bary, sklepiki, bujnie kwitnąca zieleń w ogródkach. Widoki trochę nierealne po karkołomnym zjeździe. Stajemy na moście, idziemy trochę pooglądać miasteczko, mój telefon z jakiegoś powodu wypada poza sieć, w końcu tracimy się z oczu i gubimy się. Odnajdujemy się po dłuższej chwili. Zostajemy na noc. Do Pondettone jeszcze 8 km, do Santiago już mniej niż 200.
Alberga, w której nocowaliśmy. Przed nią postać pielgrzyma z lat 30. XX wieku, taszczącego ogromną i niewygodną walizkę.
Katedra i pałac biskupi w Astordze, widok od południa.
Fasada i niesamowity portal katedry, którego interpretacja mogłaby być podstawą doktoratu z historii sztuki.
Autor i jeszcze nieświadomy prawdziwej historii Polski Meksykanin.
Komentarze
Prześlij komentarz