Bruksela

Stare urzędnicze powiedzenie mówi: sprawa raz odłożona, dalej odkłada się sama. Dotyczy to także i mojego wpisu na temat Brukseli. Codzienne sprawy, wrażenia, komplikacje, spychają na dalszy plan to, co już minęlo. Ale winien jestem sobie, a przede wszystkim Heńkowi tę opowieść. Poza tym przypomina mi srogo o mojej obietnicy Madame Redacteuresse. W Bidarray leje, czekamy aż przestanie, mogę pisać. No więc do dzieła: 
Etap z Weert do Brukseli był najdłuższy w naszej dotychczasowej podróży. Przejechaliśmy wówczas ponad 140 km. Wstaliśmy bardzo wcześnie ponieważ spaliśmy po raz pierwszy w naszej podróży w namiocie, było zimno i z tego powodu nie dało się zbyt długo wylegiwać. Ruszyliśmy około 6,45. Holandia skończyła się po ośmiu kilometrach, a przez Belgię jechaliśmy przez następnych ponad 130. Najbardziej pamiętam ostatni odcinek, który na przestrzeni około 12 km biegu wzdłuż kanału jakiejś rzeki. Była to bardzo wygodna droga rowerowa, tego rodzaju, na jakie natrafiliśmy często później na terenie Francji. Ponadto jechaliśmy długo przez teren poligonu wojskowego bardzo dobrze wytyczoną, oznaczoną i starannie utrzymaną ścieżką. Do Brukseli dojechaliśmy przed 20:00, a to tylko z tego powodu, że nie mogliśmy zgrać naszych GPS-ów z terenem i bardzo długo nie mogliśmy się dostać do naszego miejsca postoju. Po długim kręceniu się po centrum Brukseli w końcu udało się nam dotrzeć na miejsce. Okazuje się, że w Belgii najważniejsze jest posługiwanie się kodem pocztowym. Jeżeli uda się właściwie go odczytać, to trafiasz na 100% na właściwe miejsce, gdy nie znasz kodu pocztowego, możesz mieć bardzo duże problemy z dotarciem do celu. Nam udało się to w końcu po ponad półtorej godziny błądzenia.
Rodzina Franka bardzo serdecznie nas przyjęła i zaopiekowała się nami. Przede wszystkim dostaliśmy coś do jedzenia i, jak to wśród Polaków, do picia. Wyprano natychmiast naszą garderobę i wsadzono ją do suszarki żeby była jak najszybciej sucha. W garażu rozwiesiliśmy doszczętnie mokry namiot do suszenia. Po 10 wieczór dotarli Heniek i Basia. Musieli być na spotkaniu firmowym firmy, z którą Heniek współpracuje. Posiedzieliśmy jeszcze przez chwilę u jego syna, bo to on nas początkowo podejmował, po czym pojechaliśmy do Heńka, który mieszka w centrum Brukseli, w małym szeregowym domku. Cała uliczka zabudowana jest podobnymi wąskimi kamieniczkami o cechach uproszczonej secesji, pewnie z przełomu XIX/XX w. Ale to zobaczyliśmy dopiero nazajutrz rano. Heniek, jak wielu Polaków prowadzi małą firmę, a specjalizuje się w remontach dachów, podejmuje się także i innych prac budowlanych. Ciekawie też opowiadał o robotach prowadzonych w obiektach zabytkowych. Najczęściej zlecanych przez gminy i o szczególnym nadzorze nad ich przebiegiem. Na przykład gmina musiała wyrazić zgodę na odstępstwo polegające na zamianie oryginalnie zastosowanego drewna sosnowego na odporniejsze, egzotyczne drewno maranti! Nie ma nowy o podniesieniu nawet o 20 cm kalenicy, nie mówiąc już nawet o zmianie kąta nachylenia połaci dachowej, uproszczeniu gzymsu, itp. Dlatego miasta na Zachodzie tak pięknie zachowują swój polor dawności. A u nas dzięki ustawie z 2003 r. o zabytkach i kombinacjom z ustawą o planowaniu przestrzennym, prawem budowlanym, liberalnemu podejściu gmin, a także ogólnej, zakorzenionej w społeczeństwie niechęci do ochrony tego co dawne, mamy to, co mamy. Innymi słowy: koń jaki jest, każdy widzi. Dziś nawet nie dokumentuje się zmian wprowadzonych w zabytku architektonicznym, bo to zmniejszyłoby przebicie uzyskiwane z m/kw.
Gawędziliśmy z Basią i Heńkiem długo w noc. Po czym Oni pojechali do syna, by tam przenocować, żebyśmy mogli wygodnie się wyspać po trudach podróży; podobnie zresztą uczynili i następnej nocy. Kochani, nie wiem, jak Wam za to podziękować! Będziemy długo i z wdzięcznością zgotowane przez Was serdeczne przyjęcie pamiętali
Nazajutrz przed południem Heniek miał coś do załatwienia w okolicach Waterloo, zabrał więc i nas, by pokazać Butte de Lion, kopiec usypany na miejscu bitwy kończącej burzliwą epokę wojen napoleońskich. Wejście na górę po 225 stopniach, no a potem i zejście po tyluż było dla mnie, zwłaszcza po wczorajszej długiej jeździe, nie lada wyzwaniem. Ale poradziłem sobie, robiąc dwa przystanki pod górę. Po obejrzeniu panoramy bitwy mieszczącej się w specjalnym pawilonie i wystawy poszliśmy na kufelek miejscowe piwa w restauracji po sąsiedzku. Oczywiście było wyborne.
Po obiedzie pojechaliśmy do centrum, przez niezbyt bezpieczne obrzeża Moelenbek. To niestety odrębna historia Oczywiście obejrzeliśmy Grand Place i najbliższe sąsiedztwo, podziwialiśmy bogactwo architektury. Wstąpiliśmy też na piwo do baru, gdzie każdy element wystroju zdawał się krzyczeć Memento mori!, ale było w tym coś przewrotnie kpiarskiego. Takie oswajanie śmierci. Stoliki w kształcie trumien, kufle w kształcie trupich czaszek..., itp. Ja za czymś takim nie przepadam, ale piwo, jak to w Belgii, było znakomite. Do Maneken Pis nie poszliśmy, w zamian dostaliśmy od Henia kopie rzeźby, ciężkie, odlewane z jakiegoś stopu. Szczęśliwie dla nas zostawiliśmy je Ofiarodawcy, by nam przywiózł do Polski przy okazji - każda waży ok. 1 kg!. Taszczenie takiego ciężaru przez Pireneje to byłoby dodatkowe umartwienie się.
No i na koniec poszliśmy na mszę do polskiego od niedawna kościoła NMP - Notre Dame. A kazanie miał akurat zakonnik z Kocotka koło Katowic. Mówił o swoim rowerowym pielgrzymowaniu po Europie i Azji, dawnym Związku Radzieckim, o jego trudach, poznawaniu przy tym ludzi, głównie dobrych, ale i siebie, oddalaniu się i przybliżaniu do Boga... Sądzę że gdybyśmy nawet zamówili dla nas mszę z kazaniem, nie wyszło by lepiej. 
Czy to był zwykły zbieg okoliczności? Nie sądzę, za dużo trafiamy na swej drodze takich przypadków! Bo oto np. przedwczoraj. Dojeżdżamy do Ondres k. Bajonny, przed nami wyniosła wieża kościoła, z którą paskudnie konkuruje wieża ciśnień. Zrobiłem zdjęcie, by pokazać ten dziwoląg przestrzenny, coś takiego trudno nawet w Polsce spotkać, a Franek proponuję, byśmy weszli do środka. Zwykle ochoczo na to przystaję, tym razem jednak nie i mówię, że lepiej jedźmy na camping, który jest gdzieś tu niedaleko. Tak zrobiliśmy. Na miejsce dotarliśmy na 10 min. przed zamknięciem. Przypadek? Chyba nie. I nie piszę tego by przekonywać kogoś do moich zapatrywań, podaję po prostu tylko fakty. Nagie fakty.
A wracając do Brukseli, to w niedzielę mieliśmy kolację pożegnalną. Heniek zaopatrzył nas obficie w naprawdę znakomite polskie produkty. Taki smalec żołnierski to zjedliśmy dopiero niedawno, a Frankowi na długo jeszcze starczyło polskich papierosów. Rano pojechaliśmy do Arka; syna Heńka, po namiot i rowery, zapakowaliśmy się, serdecznie pożegnali i w drogę. Przed nami była wtedy jeszcze cała Francja i Hiszpania... Ale gościnność pp. Koców, mimo późniejszych wielu różnych zdarzeń, pozostała w mej wdzięcznej pamięci. Jeszcze raz dziękujemy - Franek i Antoni.


Kopiec na miejscu bitwy pod Waterloo. Wspinaczka na górę po wczorajszych 140 km nie była łatwa. A do tego, jak niemal w całej podróży, i wiało i lało.


Piwo Waterloo z miejscowego browaru. Ciemne i mocne. Podawane w specjalnym pucharze. Doskonałe.


Grand Place w Brukseli. Imponujący. Oczywiście jest na Liście Światowego Dziedzictwa, co zaznaczono w posadzkach ulic doń biegnących.


Poniedziałek, 14 maja. Franek i Heniek ustalają trasę naszej podróży. Dziękuję Ci za wszystko Heniu! I - do zobaczenia w Polsce.


Kościół w Ondres, a obok fatalnie usytuowana wieża ciśnień. Na zdjęciu w aparacie to sąsiedztwo jest jeszcze bardziej agresywne. Nie nawiedziliśmy tej świątyni, ale za to zdążyliśmy przed zamknięciem kempingu i mieliśmy gdzie spać. Później zresztą, gdy zbliżała się burza, pani zarządzająca kempingiem była na tyle uczynna, że przyjechała specjalnie do nas by uprzedzić o tym i zaproponować nocleg na zadaszonym tarasie nieczynnej restauracji. Skorzystaliśmy z tego. Namiot wzięliśmy i dzięki temu nie musieliśmy rano się suszyć. 





Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Santiago! Daliśmy radę!!!

Bose Antki

Pampeluna, Puente la Reina, Estella.