Santiago de Compostela

W ostatnich dniach nie miałem sił, by pisać. Dojeżdżaliśmy do albergi, kąpiel, kolacja i szedłem spać. Winien jestem uzupełnić zaległości, na razie jednak, by się nie piętrzyły, opiszę co było 15 czerwca .
Nocowaliśmy w miejskiej alberdze w Palas del Rey, dokąd dotarliśmy po niezbyt długim etapie, bo ok 50 km. Etap był bardzo męczący, było mnóstwo długich podjazdów, przy zjazdach, zwłaszcza w drugiej części, bliżej Palas,  krętych wąskich dróżkach, trzeba było ostro hamować, całym efektem ciężkiego pedałowania pod górę były zwarte klocki hamulcowe. 
No ale, tak czy siak, w piątek rano ruszamy do ostatniego, jak dobrze pójdzie, etapu naszej  długiej wyprawy. To około 70 km. Ostatnio nasze odcinki wynosiły najwyżej coś koło 50 km, mamy do przejechania o blisko połowę więcej. A jeśli się nie uda, to zanocujemy gdzieś po drodze i ostatnie 15-20 km będziemy kiwać się w sobotę, czego bardzo byśmy nie chcieli, ale też nic na siłę.
Ruszamy. Gwarne centrum małego Palas już za nami, wjeżdżamy stromo w dół do rzeki, potem ostro pedałując pod górę. No i oczywiście nie daję rady, więc, bez fałszywego wstydu, złażę z roweru i przez kilkaset metrów prowadzę go, podjazd łagodnieje, łapię oddech i wskazuję na siodełko, widzę, że w dali Franek czeka na mnie. Jedziemy. 
Na 12. kilometrze w stronę Santiago jest po prawej stronie szosy bosca, co chyba należy tłumaczyć  jako ogród zasłużonych Zakonu Camino De Santiago, założony po 2000 r. w którym są liczne tablice upamiętniające zasłużonych członków Zakonu i ich dokonania. Obfotografowuję całe to interesujące założenie. Niestety, tylko aparatem, trzeba będzie to kiedyś uzupełnić, jak i wiele innych zdjęć, o których tylko pisałem, nie mogąc zmieścić, bo są tylko w aparacie. Czeka mnie z tym ciężka robota.
Przed nami miasteczko Melide. O dziwo, niewielki kościółek św. Rocha otwarty. Siedzi w nim miejscowa sympatyczna wolontariuszka i pielgrzymom, którzy nieprzerwanym strumieniem walą jeden za drugim, przybija pieczątki w creanciale. Wchodzimy i my, chwila skupienia i modlitwy przed skromnym ołtarzem z piękną figurą świętego, któremu wierny pies przynosi jedzenie. My też dajemy sobie przybić po pieczęci i idziemy do Cafe Chaplin na kawę. Cała główna ulica miasteczka na pewnym odcinku też tak się nazywa, stąd też pewnie i ta nazwa. Kawa podła, lurowata, żeby jakoś zabić niesmak, bierzemy jeszcze croissante, nienajgorszego i ruszamy dalej.
Wzdluż szosy, jak zawsze wije się camina pieszych, na której bardzo dokładnie zaznaczono odległość, jaka jeszcze pozostała do Santiago. 
Nieco dalej, na opuszczonym budynku, napotykamy wcześniejsze oznakowanie, dziś już archaiczne, pewnie zniknie za chwilę wraz z budynkiem.
Za Arzua, gdzie kupujemy klucz, by odkręcić pedały, na wygodnym miejcu wypoczynkowym dla podróżnych (stoliki, ławki na obszernej łące nadrzecznej, z dala od szosy), pałaszujemy nasz ostatni lunch - chleb i bułka, ser, salami, na koniec, dla dodania sił, po kawałku palącej, gorzkiej czekolady chilli i jedziemy.  Potem jeszcze kawa w przydrożnej kafeterii, gdzie spotykamy rodaka, sympatycznego augustowianina. Idzie pieszo z synem z Saint Jean. Podaje nam dokładny adres polskiej na albergi na Mont Gozo. 
Nagle droga kończy się, budują nową, nie bardzo wiadomo jak to ominąć.
Sympatyczny kierowca terenowej toyoty z nadzoru robót, widząc nasze zakłopotanie podjeżdża i pokazuje - nie na prawo, jak każe mapa i GPS, lecz w lewo. Tak też i robimy.
Powoli zbliżamy się do Santiago, uruchomiony GPS prowadzi nas wprost na Galicja Monument. Tu, u bram Santiago, robimy sobie selfie. GPS prowadzi nas niby do polskiej albergi, ale tak naprawdę to do diabła na kuleczki. W końcu lądujemy w alberdze miejskiej i tam dopiero sympatyczna recepcjonistka pokazuje nam właściwą drogę. Na miejscu wita nas... sympatyczna białostocczanka, Beatka, pracowała kiedyś w Markbudzie u Władka Bojarczyka i jakimś sposobem wiedziała już, że będziemy...  Teraz pracuje już w innej firmie, ale mile Markbud wspomina; w alberdze zaś pracuje jako wolontariuszka podczas urlopu. 
Pielgrzymujący jak w średniowieczu od progu domu, zwłaszcza z tak daleka, choćby nawet i rowerem, to rzadki przypadek. Polski Padre zarządzający albergą zaproponował nam wspólną kolację, co z wdzięcznością przyjęliśmy. A potem spać, jutro będzie czas na podsumowania i, niestety, pakowanie.


Melide, mój rower dotarł pod palmy. Z prawej Kościół św. Rocha, po lewej na kolumnie wyznacznik tutejszej pobożności ludowej  - kamienny krzyż  dwustronny, z jednej strony Ukrzyżowany, z drugiej jego Matka. Franek w tym czasie pieczętował creanciale, albo już nawet zamawiał kawę u Chaplina.


Typowy słupek z dokładnym zaznaczeniem odległości do Santiago. Tu akurat jakiś zakochany pielgrzym musiał się wyszczególnić ze swym uczuciem. 


Do Santiago 16 km. Napis na opuszczonym budynku, pewnie jeszcze z czasów frankistowskich. Prawdopodobnie za chwilę zniknie wraz z nim, a na drodze pozostaną jedynie zestandaryzowane, eleganckie, granitowe słupki, fotografowałem więc na pamiątkę.


Tędy, z lewej, ostro pod górę, trzeba ominąć budowę węzła, która przeciła stary trakt. W przyszłości pielgrzymi będą mieli łatwiej niż my.


Galicia Monument i my. Na dużej płaskorzeźbie za nami scena z pielgrzymki papieża  Jana Pawła II do Santiago. Po drugiej stronie przedstawienie pielgrzymki św. Franciszka do grobu św. Jakuba Większego w XIII w.


W polskiej alberdze przy Rua des Estrelas na Monte Guzo. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Na mojej głowie niczym traktor na rżysku kask odcisnąć swój ślad. Kiedyś zniknie.

Komentarze

  1. Bohaterowie, nie widać żadnych trudów pielgrzymki. Uśmiechy na twarzy, zadanie wykonane.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Santiago! Daliśmy radę!!!

Bose Antki

Zupa na gwoździu na odwrót