Valcarlos/Luzaide Roncesvalles i dalej

Od początku wiedziałem, że prawdziwe camino rozpocznie się w Hiszpanii i tak też się stało. Z Saint Jean do Valcarlos/Luzaide, bo te nazwy są używane wymiennie, dotarliśmy około 18:30. Ale wcześniej była niedostrzegalna zupełnie granica. Jakaś stacja benzynowa... Żadnych znaków, czy informacji. Jedynie nieco dalej, już po hiszpańskiej stronie, dawne dumne Królestwo Navarry, a dzisiejsza prowincja o tej samej nazwie, postawiła tablicę, robiąc to, czego zaniedbały władze w Paryżu i Madrycie.

Zaczynał pomału kropić deszcz i grzmiało, dalej jechać nie było sensu, tym bardziej, że to dzikie góry, a następna miejscowość to dopiero Roncesvalles, czyli Orreada. Co drugi dom w Luzaide to hotel, hostel, pokoje gościnne, albo alberga, czy wręcz agroturystyka. Tyle, że wszystkie zamknięte na głucho. Znajdujemy w naszym spisie informację, że jest tu albergue gminne i do tego podobno działa. Zaczepiam starszego mocno pana. Ten, w kompletnie niezrozumiałym dla mnie baskijskim, mówi coś, z czego pochwyciłem tylko "bar". Po chwili przechodzi na hiszpański i też to samo. Naprzeciwko kościoła jest coś w rodzaju naszego gminnego domu kultury. Wchodzę tam, napada na mnie mały, jazgotliwy piesek, po chwili z wielkiej sali wychodzi dziewczę ok. 30 lat, ponawiam pytanie. I w odpowiedzi znowu słyszę, że bar, że mam tam pójść, a tam dostanę "numero". Poszedłem, w barze tłum, nikogo z obsługi, obok jest supermercado i pani przy kasie. Pytam o noclegi dla pielgrzymów po angielsku (no, powiedzmy że po angielsku, wszędzie indziej jednak to rozumieją); bez rezultatu. Pytam mniej więcej po francusku, bo przecież granica tuż obok, o akomodację na jedną noc dla 2 pielgrzymów. Bez rezultatu. Pani rozumie tylko hiszpański i jakiś dialekt baskijski. Dopiero, jak oparłem głowę na dłoniach gestem naśladującym spanie z głową wspartą na ręce, dotarło. Ach, dormire, para dos personas! Momento, i poszła na zaplecze. Wróciła po chwili niosąc karteczkę z rysunkiem, jak dotrzeć do albergue oraz kodem otwierającym drzwi wejściowe. Okazało się, że albergue było tuż obok, na tyłach tego domu kultury i zdaje się, że ta kobieta z pieskiem pracuje w gminie. Mogła mnie po prostu skierować, ale nie, pewnie takie są procedury, a na to, jak wiadomo, rady nie ma. No więc w końcu dotarliśmy. Albergue czyściutkie, towarzystwo międzynarodowe: dwie Francuzki, młoda Bułgarka z Sofii, bez przerwy wydzwaniająca do matki, młode małżeństwo hiszpańskie, odbywające pielgrzymkę w weekendy, na raty, no i my. Szybka kolacja, kąpiel i spać.
Wstajemy przed 6, szybkie śniadanie i w drogę. I od razu ostro pod górę! Im wyżej, tym krajobrazy piękniejsze, zapierające dech w piersiach, niemal tak samo jak ostre pięcie się pod górę! Rowerzystów mnóstwo, z całego świata. Minęła nas nawet szykowna para z Brazylii, na rowerach pewnie wartych tyle co niezłe auto. Najwięcej jednak jest Holendrów, na praktycznych i wygodnych rowerach średniej klasy. Anglicy, jadący tylko z bagażem podręcznym: ci mieszkają luksusowo w hotelach. Minęła nas grupa Włochów z Mediolanu na wyścigówkach. No i bez przerwy migają tylko hiszpańscy kolarze na leciutkich kolarzówkach ścigający się miedzy sobą. Przy czym część z nich ma te kolarzówki podpędzane elektrycznie, a to już nie tylko niesportowe, ale i nieetyczne wobec kolegów ciężko harujących pod górę. My zaś, objuczeni, statecznie i powoli wspinamy się w górę, przystając co jakiś czas, robiąc zdjęcia co bardziej ciekawych pejzaży, no i łapiąc przy tym oddech. Po 14,5 km naprawdę trudnej wspinaczki, pojawia się najpierw współczesna, chyba z lat 70. XX wieku kaplica i, wreszcie, tabliczka z nazwą miejscowości i wysokością nad poziomem morza. Zrobiliśmy to!, Wspięliśmy się bodaj na najwyższą na całej trasie przełęcz! Oglądamy kaplicę, idziemy do głazu poświęconego Rolandowi. W niemal każdym niemieckim mieście obok ratusza jest rzeźba Rolanda z mieczem w dłoni, chcemy zobaczyć jak to wygląda w miejscu jego śmierci. Głaz ustawiony w 1967 r. pierwotnie pewnie z krzyżem, dziś zdewastowany, pozostały jedynie metalowe mocowania. Chyba też i kamieniarz musiał się jednak pomylić, bo wykuł Rondal zamiast ROLAND, co brzmi cokolwiek głupio, prawie jak rondel.
Oglądamy jeszcze kapliczkę Matki Boskiej chyba jeszcze XVII-wieczną, ale napisy już się zatarły. Jeszcze chwila odpoczynku i smarujemy w dół do Roncesvalles. W tamtejszej pięknej kolegiacie akurat były chrzciny, więc można było wejść i obejrzeć wnętrze. Ciąg dalszy tekstu pod podpisami zdjęć.


Hiszpania od strony Saint Jean zaczyna się od Navarry, która zadbała by ustawić tablicę w języku hiszpańskim i baskijskim. Franek właśnie już jest w Nawarrze, a ja robię zdjęcie chyba z ziemi niczyjej. Po stronie francuskiej, dużo niżej, jest informacja, że do granicy z Hiszpanią zostały 2 km. Ale w którym to miejscu? Któż to wie?


Kościół w Luzaide z lewej, po prawej dom kultury. Jeszcze bardziej na prawo uliczka wiodąca do albergue, o które z takim trudem się dowiadywałem.


Po 14,5 km mozolnego wdrapywania się nareszcie przełęcz. Zmachani, ale szczęśliwi. To najwyższy punkt, do jakiego jak dotąd dojechałem na rowerze!


Zdewastowany głaz upamiętniający śmierć Rolanda.


Współczesny, stylizowany na rzeźbę wczesnochrześcijańską, pomnik bitwy w wąwozie.



Albergue w Zubiri. Nocowało w niej ze sto osób, co najmniej. Gdzie myśmy się tam mieścili? Ale, co prawda spaliśmy na łóżkach piętrowych, a to podwaja efekt. Tu wreszcie udało się nam wysuszyć ubrania (w suszarce "secador"), których nie mogliśmy się dosuszyć na naszych podróżnych suszarkach, czyli na wierzchu bagaży przytroczonych do rowerów.




Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Santiago! Daliśmy radę!!!

Bose Antki

Pampeluna, Puente la Reina, Estella.